Króscienko – Smilnica. Jedno z nielicznych, chyba nawet w świecie, przejść granicznych, których za cholerę nie uda Ci się pokonać pieszo. Co więcej, nawet Cię na takie przejście nie wpuszczą, co tłumaczą „brakiem ciągu pieszego”, tak jakby chodniki przy bieszczadzkich drogach były jakąś pieprzoną codziennością. Takimi słowy zostałem przynajmniej odprawiony przed laty przez pracownika polskiej Straży Granicznej, innym razem wykazałem się już większym sprytem i zawczasu zatrzymałem „stopa” przez granicę. No ale to było wszystko na Ukrainę, teraz przyszedł czas w drugą stronę. Nie wiem czy łatwiej ale na pewno ciekawiej 🙂 Przynajmniej tego się spodziewałem i… się nie zawiodłem. Ale po kolei.
Marszrutka, czyli autobus bądź busik, dojeżdża na ostatnią stację benzynową przed granicą, na samym końcu wsi. Tutaj znajdziecie także kilka bud pełniących rolę sklepików, mobilny kantor z bardzo dobrym kursem i zabudowania „prikordonników”, czyli ukraińskiej straży granicznej. Na przeciw stacji zarejestrowałem kłębowisko „babuszek”, żwawo dyskutujących, a od czasu do czasu również leniwie pomachujących na przejeżdżające samochody. Postanawiam wędrować ku przejściu by tam poszukać szczęścia, czyli jakiegoś kierowcy gotowego mnie zabrać. Przechodzę może kilkadziesiąt metrów, gdy z budynku prikordonników wychodzi kilku „starszyn” (starszych stopniem), biorą mnie zaraz w obroty, paszport, skąd, dokąd, po co, po czym zalecają pozostanie na miejscu, bo dalej już strefa graniczna. No to czekam grzecznie…
Panowie odjeżdżają, jak się domyśliłem później – do domu, bowiem mijała właśnie 15, a moim oczom ukazał się wkrótce ciekawy widok. Niemrawe dotychczas babuszki pozbierały szybciutko swoje „sumki” (torby) i żwawo wyruszyły w kierunku granicy. Dociera do mnie, że byłem tym razem nazbyt wyrywny, a należało odczekać. No ale póki co stoję, wciąż bardziej i bardziej, co gorsza nic z tego stania nie wynika… Po kilku minutach zlitował się nade mną jakiś dziadek stwierdzając: „a idź pan tam ku granicy, tu Ciebie nikt nie zabierze”. „No ale nie kazali przecież” – próbuję jeszcze oponować, na co dziadzia wzrusza tylko ramionami i szykuje się do odejścia.
Tak więc wyruszam dziarsko, sukcesywnie zyskując dystans do grupy babuszek i pojąc się nadzieją, że już niebawem stanę na ojczystej ziemi. Niedoczekanie moje 🙂 Już po chwili ciszę przerywa gniewny gwizd, którego źródłem, jak szybko ustaliłem, był młody prikordonnik, nie-wiadomo-skąd-wyrosły-na-mojej drodze. Oj, bieda, myślę.
– Paszport!
– Proszę.
– Zwitki?
– Od Użhoroda.
– Pieszki?
– No nie bardzo…
Nie bardzo się klei też rozmowa. W ogóle to trudno jest dyskutować z człowiekiem z bronią. Choć zauważam, że teraz to już bardziej ode mnie interesuje go mój paszport, zaś szczególnie mauretańska wiza (po chwili ustalamy, że to jest w Afryce) oraz 20 hrywien, które musiałem wcześniej wetknąć za okładkę i zupełnie o tym zapomnieć (nawet nie wiem kiedy dokładnie banknot zmienił właściciela). Ale od tej chwili nasze stosunki znacznie się poprawiają. Jeszcze kilka standardowych pytań i młody mówi: „Idź”! – Serio? – nadal nie dowierzam. – Nu, idź!
No to lezę. Niecałą chwilkę później zastrzygła na mnie wieżyczka prikordonnej wartowni. Oj bieda – myślę – i czekam dźwięku odbezpieczanego kałasznikowa. Jednakże tym razem się nie doczekuję. Po chwili wieżyczka odbiera telefon od młodego, który „załatwia” mi wolne przejście. Na wszelki wypadek wieżyczka jeszcze zapytuje o paszport. Jest! jest! – radośnie wymachuję ku niej dokumentem i oddalam się możliwie gwałtownie. Szczastliwo!!!!! – ryczy za mną wieżyczka. – Szczastliwoooooooooooooooooo!!!