Kim jestem?

Jedni mówią do mnie:

– Pan to szczęśliwy. Całe życie na wczasach, na wycieczkach. W obłokach…

A drudzy:

– Ale śmierć to musi panu często w oczy zaglądać, co? Nie boi się pan tak igrać?

Jeszcze inni:

– Hm. Co to za zawód? Właściwie co pan robi? No właśnie. Co ja robię… Ano, na przykład dzisiaj siedzę w domu i rozmyślam nad odpowiednim ubiorem. Na świecie maj, wiosenna jabłonka zaróżowiła mi okno. Trzeba jednak włożyć najgrubszy sweter, przyzwoite rękawice. W portfelu delegacja służbowa i państwowa legitymacja. Idzie się do roboty.

Ale co prawda, to prawda. Pełnoprawnym obywatelem właściwie nie jestem, do świata pracy nie całkiem należę. Nie mam etatu i pensji, nie mam świadczeń socjalnych. Nie jestem nawet ubezpieczony, choć kark w służbie skręcić mogę łatwo, jeszcze łatwiej połamać ręce i nogi.

Odpowiedzialność mam dużą, społecznie jestem użyteczny, może nawet – diascy wiedzą – moja praca ma szczególny charakter „wyższej użyteczności publicznej”.

Bajo

Muszę być przyzwoicie ubrany, gładko ogolony, zawsze uśmiechnięty, aż do przesady uczynny. Nie mogę prawić komplementów wyłącznie paniom, muszę w tym względzie dopełnić miarki również wobec panów.

Trzeba się stale doszkalać. Cenzus naukowy – to mało. Najnowsze zdobycze wiedzy powinny siedzieć w moim mózgu jak w encyklopedii. Musi mnie interesować wiele dziedzin: historia sztuki, medycyna, ekonomia, etnografia, geografia, pedagogika, przyroda, terenoznawstwo, historia i psychologia. Sprawność fizyczna? Siła mięśni? Bardzo dobry stan zdrowia? Donośny głos i należyta dykcja oraz kondycja psychiczna? O, to również zasadnicze warunki powodzenia w moim zawodzie.

Czy mi płacą? Płacą. Dniówki albo półdniówki. A czy społeczeństwu zależy na mojej służbie? Prawdopodobnie bardzo, choć… czy ja wiem? Społeczeństwu mogłoby bardzo zależeć, gdyby znało dokładnie istotny sens mojej pracy. Ale – jak się rzekło – nie przysługują mi wszystkie prawa i przywileje ludzi pracujących. Tyle że moja legitymacja prezentuje się poważnie, przypieczętowana jest orzełkiem.

Jestem semaforem.

Jeżeli droga wolna i bezpieczna, wskazuję ją. Równocześnie jestem czymś w rodzaju ciągnika na tej drodze. Ciągnę za sobą ludzi. Idą, choć czasem się boją. Ale ufają mi.

Jestem nauczycielem, pedagogiem.

Muszę w metodycznie prawidłowy sposób ukazywać piękno, gospodarkę społeczną, przyrodę i człowieka we wzajemnej zależności, krajobraz geofizyczny i skomplikowany mechanizm ludzkiego bytowania. Muszę uczyć rzeczy pięknych i rzeczy pożytecznych. Ale moi uczniowie nie powinni odczuć, że ich „uczę”.

A więc uczę – bawiąc.