Przed wybuchem II Wojny Światowej leżąca nad Sanem Beniowa była średniej wielkości wsią z kilkuset mieszkańcami, cerkwią i dworem. Wojna przyniosła Beniowej najgorsze z najgorszych – podział wsi między dwóch okupantów, wysiedlenie, spalenie i w końcu całkowitą likwidację. Dzisiaj ukraińska Beniowa liczy zaledwie kilkadziesiąt osób, a w polskiej nie mieszka nikt. Na łagodnym wzgórzu nad Sanem stoi ostatni świadek przedwojennej Beniowej, wielka samotna lipa. W rosnącym w pobliżu zadrzewieniu skrywają się resztki starego cmentarza i miejsce po cerkwi pod wezwaniem Św. Michała Archanioła. Kiedyś nieopodal lipy znajdowała się plebania greckokatolicka i siedziba placówki Korpusu Ochrony Pogranicza.
Lipa, nie wiedzieć czemu, również miała zginąć na początku lat osiemdziesiątych pod gąsienicami niwelujących teren spychaczy, ale urwatował ją cud. Był to cud żywy, myślący i czujący, miejscowy leśnik z Nadleśnictwa Stuposiany, Andrzej Luks, który nie mógł pogodzić się z tym, że piękne drzewo może tak bezsensownie zginąć i zaczął o nie walczyć. Leśnik postanowił użyć broni, która w Bieszczadach sprawdziła się wielokrotnie – wziął do torby litr wódki i poszedł na negocjacje do wojskowych, którzy nadzorowali niwelację. Ale wojsko jak wojsko, miało wykonać rozkaz, a nie dyskutować z cywilami. Leśnik wydobył więc z torby sprawdzoną broń, i ta, po raz kolejny, nie zawiodła. Propozycja zamiany „litra za lipę” okazała się nie do odrzucenia i wojsko jak wojsko – żeby leśnika nie urazić, butelkę przyjęło i stanęło w obronie słusznej sprawy. Spychacze lipę ominęły i odjechały na inny front. I tak dzięki kochającemu drzewa leśnikowi „Lipa z Beniowej” rośnie nadal na bieszczadzkim wzgórzu, a przechodzący obok turyści mogą cieszyć się jej widokiem.