W ekspresowym zaprawdę tempie (pomijając nieliczne incydenta) przekroczyliśmy Bramę Sahary, wysoką na 2160 metrów n.p.m. przełęcz Tizi n’Tichka w łańcuchu Wysokiego Atlasu. W Mohamid pył jest wszędzie, znad pustyni zawiewa bezustannie ciepły wiaterek niosący też niestety tumany kurzu. Komputery w kafejce pamiętają jeszcze Króla Ćwieczka, ale wi-fi jest już pod każdą praktycznie strzechą, najczęściej wykonaną tradycyjnym sposobem z bambusa i gliny. Przy próbie uruchomienia „peceta” nastąpiła niewielka eksplozja w najbliżej mnie ułożonym kłębku kabla, jednakże natychmiastowa reakcja obsługi zażegnała problem u zarania. Z powodu ułomności sprzętu (brak czytników! kart) i mojej (brak kabla USB!) póki co nie zobaczycie żadnych zdjęć.
A byliśmy na Ergu Chegaga, morzu piasków pośród pustyni kamienistej – hamady. To wprawdzie nie najwyższe, za to najbardziej rozległe obszary występowania złocistych piasków tworzących malownicze wydmy. Bajka. W Ouarzazate o mało nie napiłem się kawy. A było to tak. Na sali ni nigdzie indziej kelnera nie widać żadnego, zamówiłem więc kawę i zapłaciłem przy kontuarze. Facet po drugiej stronie pieniążki przyjął wykonując jednocześnie ruch ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. Wobec braku jakiegokolwiek już zainteresowania z jego strony uznałem to za zaproszenie do stolika i usiadłem. Po dziesięciu minutach pojawił się kelner z pytaniem czego bym sobie życzył. Wyjaśniłem, że za kawą czekam. Spojrzał się dziwnie, mruknął i jął się już oddalać, aczkolwiek po krótkim namyśle powrócił i zaczyna przemowę w te słowa: „Panie! Jam jest obsługa tej sali i ja winien jestem wiedzieć o pańskim zamówieniu, a ja nic nie wiem! Nic! Jakże tak”? Cierpliwym tłumaczeniem uzyskałem tyle, że jeszcze tylko dwa razy zapytał mnie cóż to za kawa być miała i czy aby na pewno z cukrem, aż wreszcie mogłem się napić. Na autobus dotarłem na pięć minut przed odjazdem, Bogu dziękując za szczęśliwe powodzenie całej sprawy.
W Marrakeszu zaś znowu sytuacja wyglądała tak. Dziewczynki wracały z umytymi już glinianymi garnkami nazywanymi 'tadżin’ w trakcie igraszek nieszczęśliwie rozbijając jeden z nich. Właścicielka garnka popatrzyła tylko smutnym wzrokiem na leżące na ziemi skorupki, po czym… rzuciła w to samo miejsce drugie naczynie. Skorupek przybyło, ale! wraz z ich pojawieniem powrócił też o dziwo dobry humor. Widocznie tak tutaj już mają: wszystko albo nic.