Po przyjeździe do Sanoka okazało się, że ci, co jechali razem z Balounem, który puszczał wiatry po wielkiej wyżerce, mieli rację. Będzie kolacja, a oprócz kolacji rozdawany będzie komiśniak za te wszystkie dni, w których żołnierze chleba nie otrzymywali. Okazało się także, że właśnie w Sanoku znajduje się sztab „żelaznej brygady”, do której przydzielony został batalion 91 pułku piechoty. Ponieważ linia kolejowa, prowadząca stąd pod sam Lwów, a w kierunku północnym na Wielkie Mosty, nie była uszkodzona, przeto było zagadką, dlaczego sztab wschodniego odcinka wydał dyspozycję, aby „żelazna brygada” ze swoim sztabem koncentrowała się sto pięćdziesiąt kilometrów za frontem, skoro przebiegał on w owym czasie od Brodów w stronę Bugu, a potem wzdłuż rzeki na północ ku Sokalowi.
Ta wysoce interesująca kwestia strategiczna została rozstrzygnięta w sposób wyjątkowo prosty, gdy kapitan Sagner składał w Sanoku meldunek o przybyciu batalionu.
Adiutantem brygady był tam kapitan Tayrle.
— Bardzo się dziwię — rzekł kapitan Tayrle — że nie otrzymaliście dokładnych wiadomości. Marszruta jest przecież z góry podana. O trasie swego marszu powinniście byli, rzecz prosta, powiadomić nas zawczasu. Podług dyspozycji sztabu głównego przybyliście o dwa dni za wcześnie.
Kapitan Sagner zaczerwienił się z lekka, ale nie przyszło mu na myśl, aby się legitymować tymi wszystkimi telegramami szyfrowanymi, jakie otrzymywał w ciągu całej jazdy.
— Ja się panu bardzo dziwię — rzekł adiutant Tayrle.
— Zdaje mi się, że wszyscy oficerowie są z sobą na „ty” — odpowiedział kapitan Sagner.
— Niech i tak będzie — zgodził się kapitan Tayrle. — Powiedz mi, czyś ty w służbie czynnej, czy rezerwista? Ach tak, aktywny! A, to całkiem co innego… Tu panuje taki zamęt, że sam diabeł się nie rozezna w tym wszystkim. Przejechało tędy bardzo wielu takich idiotów-podporuczników rezerwy. Kiedyśmy się cofali spod Kraśnika i od Limanowej, to wszyscy ci niby-podporucznicy potracili głowy, jak tylko zobaczyli patrol kozacki. My w sztabie nie lubimy takich pasożytów. Taki fujara po skończeniu gimnazjum wstępuje do wojska albo jako jednoroczniak zda egzamin oficerski, a potem głupieje dalej jako cywil, a gdy trzeba ruszyć na wojnę, to taki pan robi ze strachu w majtki.
Kapitan Tayrle splunął i poufale poklepał kapitana Sagnera po ramieniu:
— Zabawicie tu ze dwa dni. Postaram się, żeby wam się nie przykrzyło. Mamy tu takie ładne kurewki „Engelhuren”. Potańcujemy sobie. Jest tu także córka jednego generała, która dawniej uprawiała miłość lesbijską. Przebieramy się wszyscy w suknie kobiece i bywa wesoło; zobaczysz, co ona potrafi. Taka sucha małpa, że trudno sobie wyobrazić, ale zna się na rzeczy, przyjacielu. Ananas pierwszej klasy, zresztą zobaczysz. Pardon! — zawołał nagle. — Będę znowu wymiotował! Powtarza się to dzisiaj już trzeci raz.
Kiedy po chwili wrócił, tłumaczył się Sagnerowi, że to skutki wczorajszego wieczoru, w którym uczestniczył także oddział inżynieryjny. Tłumaczył się zaś tylko dlatego, aby kapitan Sagner widział, jak tu bywa wesoło.
Z dowódcą oddziału inżynieryjnego, który miał także stopień kapitana, zapoznał się kapitan Sagner bardzo szybko. Do kancelarii wpadł chłop jak tyka chmielowa, niby w półśnie przeoczył obecność kapitana Sagnera i w tonie najfamiliarniejszym zwrócił się do kapitana Tayrle:
— Co robisz, stara świnio? Wczoraj wieczorem ładnie urządziłeś naszą hrabiankę! — Usadowił się na krześle i waląc się trzciną po łydkach, wołał: — Pękam ze śmiechu, gdy sobie przypominam, żeś jej porzygał całe łono…
— Masz rację — odpowiedział Tayrle — wczoraj było rzeczywiście bardzo wesoło.
Dopiero potem zapoznał kapitana Sagnera z przybyłym oficerem, następnie wszyscy trzej przeszli przez kancelarię administracyjnego wydziału brygady i udali się do kawiarni, która powstała w ciągu jednej nocy z dawnej piwiarni.
Gdy przechodzili przez kancelarię, kapitan Tayrle wziął z ręki oficera inżynierii trzcinę i uderzył nią w długi stół, dokoła którego ustawiło się na komendę dwunastu pisarzy wojskowych. Byli to wyznawcy dekowania się przy spokojnej i zgoła bezpiecznej pracy na tyłach armii, mieli ładne, okrągłe brzuszki i ubrani byli w odświętne uniformy.
Do tych dwunastu spasionych apostołów dekowania rzekł kapitan Tayrle chcąc się widocznie popisać przed kapitanem Sagnerem i drugim kapitanem:
— Nie wyobrażajcie sobie, że trzymamy was tutaj niby w karmniku. Wy świnie! Trzeba mniej żreć i chlać, a więcej biegać!
— Teraz pokażę wam jeszcze inną tresurę — rzekł kapitan Tayrle do towarzyszy.
Znowu uderzył trzciną w stół i zapytał pisarzy stojących przy stole:
— Kiedy popękacie, prosięta?
— Według rozkazu pana kapitana.
Śmiejąc się z własnego błazeństwa i idiotyzmu kapitan Tayrle wyszedł z kancelarii.
Gdy znaleźli się w kawiarni, kapitan Tayrle kazał podać butelkę jarzębiaku i przysłać kilka wolnych panienek. Okazało się, że cała ta kawiarnia to po prostu najzwyczajniejszy zamtuz. Ponieważ żadna z panienek nie była wolna, kapitan Tayrle rozzłościł się okrutnie, w sieni zwymyślał od ostatnich zarządzającą madam i głośno rozpytywał się, kto jest u panny Elly. Kiedy mu powiedziano, że siedzi u niej jakiś podporucznik, Tayrle krzyczał jeszcze głośniej.
U panny Elly siedział tymczasem podporucznik Dub, który gdy już batalion rozlokowany był w gimnazjum, zwołał swój oddział i w długim przemówieniu wywodził, że Rosjanie przy odwrocie wszędzie zakładali domy rozpusty z personelem pozarażanym chorobami płciowymi, aby tym podstępem narazić armię austriacką na wielkie straty. Niniejszym ostrzega przeto żołnierzy przed udawaniem się do takich domów. Sam osobiście przekona się, czy żołnierze usłuchali jego rozkazu, który jest surowy dlatego, że wojsko znajduje się już w strefie przyfrontowej. Każdy żołnierz przyłapany w domu rozpusty będzie pociągnięty przed sąd polowy.
Podporucznik Dub poszedł przekonać się osobiście, czy żołnierze nie wykraczają przeciwko jego rozkazowi, i dlatego za punkt oparcia dla swojej kontroli wybrał sobie kanapkę panny Elly w pokoiku na pierwszym piętrze tak zwanej „Kawiarni Miejskiej”. Na kanapce owej bawił się bardzo mile.
Tymczasem kapitan Sagner powrócił już do swego batalionu. Towarzystwo kapitana Tayrle rozlazło się, bo Tayrla wezwali do brygady, gdzie dowodzący generał już od godziny szukał swego adiutanta.
Przyszły nowe rozkazy z dywizji i trzeba było wyznaczyć ostatecznie marszrutę dla przybyłego 91 pułku, ponieważ trasą, która była dla niego pierwotnie wyznaczona, ma obecnie według nowych dyspozycji jechać marszbatalion 102 pułku.
Wszystko było beznadziejnie poplątane, Rosjanie wycofywali się z północno-wschodniego zakątka Galicji bardzo szybko, tak że niektóre oddziały armii austriackiej pomieszały się tam ze sobą, a w tę mieszaninę wbijały się klinem oddziały armii niemieckiej tworząc chaos potęgowany jeszcze przybywaniem na front nowych marszbatalionów i różnych formacji wojskowych. Tak samo było na odcinkach frontowych, znajdujących się jeszcze dalej na tyłach, jak i tutaj w Sanoku, do którego przybyły nagle rezerwy niemieckiej dywizji hanowerskiej pod dowództwem pułkownika o tak ponurym spojrzeniu, że dowódca brygady stracił ostatecznie głowę. Pułkownik rezerw niemieckich pokazał mianowicie dyspozycje swego sztabu, według których miał rozlokować swoich żołnierzy w gmachu gimnazjum, zajętym właśnie przez pułk 91. Dla ulokowania swego sztabu zażądał opróżnienia domu Banku Krakowskiego, w którym właśnie przebywał sztab brygady.
Dowódca brygady połączył się bezpośrednio z dywizją i przedstawił jej sytuację jak najściślej, następnie rozmawiał ponury hanowerczyk, w wyniku czego do brygady przyszedł następujący rozkaz:
„Brygada wychodzi z miasta o szóstej wieczorem na Turową-Wolską-Liskowiec-Starą Sól-Sambor, gdzie otrzyma dalsze rozkazy. Razem z nią idzie marszbatalion 91 pułku jako ochrona, według podziału opracowanego w brygadzie. Przednia straż wychodzi na Turową o godzinie pół do szóstej, między strażą boczną na południowym skrzydle i północnym odległość trzech i pół kilometra. Straż tylna wyrusza o godzinie kwadrans po szóstej.”
W gimnazjum wszczął się z tego powodu wielki ruch; do rozpoczęcia konferencji oficerów batalionu brakło tylko podporucznika Duba i Szwejkowi polecono odszukać go.
— Mam nadzieję, że znajdziecie go bez wielkiego trudu, bo stale coś ze sobą macie — rzekł porucznik Lukasz.
— Posłusznie melduję, panie oberlejtnant, że proszę o pisemny rozkaz dowództwa kompanii. Właśnie dlatego, że zawsze coś ze sobą mamy.
Podczas gdy porucznik Lukasz na kartce notatnika wypisywał wezwanie, aby podporucznik Dub przybył natychmiast na konferencję, Szwejk meldował dalej:
— Tak jest, panie oberlejtnant, i tym razem, jak zawsze, może pan być o wszystko spokojny. Już ja go znajdę. Ponieważ żołnierzom nie wolno chodzić do burdelów, więc pan podporucznik Dub na pewno siedzi w jednym z nich, aby się przekonać, czy za przekroczenie tego zakazu nie udałoby się pociągnąć którego z żołnierzy przed sąd polowy, którym zawsze wszystkich straszy. On sam uprzedził żołnierzy swego oddziału, że zbada wszystkie burdele i że biada przyłapanym, bo go potem poznają ze złej strony. Zresztą ja wiem, gdzie on jest. Siedzi w tej kawiarni naprzeciwko, bo wszyscy żołnierze patrzyli za nim, aby wiedzieć, który z tych domów zbada najpierw.
„Połączone Domy Rozrywek” i „Kawiarnia Miejska”, czyli przedsiębiorstwo, o którym Szwejk wspominał, były podzielone na dwie części. Kto nie chciał przechodzić przez kawiarnię, wchodził od tyłu, gdzie wygrzewała się na słońcu jakaś stara kobieta. Po niemiecku, po polsku i po węgiersku przemawiała ona do przybywających mniej więcej tymi słowami:
— Niech pan pozwoli, panie żołnierzu, mamy tu bardzo ładne panienki.
Gdy pan żołnierz przyjmował zaproszenie, prowadziła go korytarzem do jakiegoś przedpokoju czy poczekalni i wołała jedną z panienek, która przybiegała natychmiast w koszuli. Naprzód żądała pieniędzy, które z kolei inkasowała madam, podczas gdy pan żołnierz odpinał bagnet.
Oficerowie wchodzili przez kawiarnię. Droga panów oficerów była nieco trudniejsza, bo prowadziła obok gabinetów w tyle kawiarni, gdzie był bogaty wybór panienek lepszej kategorii, przeznaczonej dla szarż oficerskich; były tam też koronkowe koszulki, pijano tam wino i likiery. Madam surowo przestrzegała obyczajów i na nic tu nie zezwalała; wszystko odbywało się na górze w pokoikach. W jednym z takich rajów na kanapie pełnej pluskiew leżał w kalesonach podporucznik Dub, a panna Elly opowiadała mu zmyśloną, jak to już zawsze bywa, tragedię swego życia. Jej ojciec, wywodziła, był fabrykantem, ona zaś sama nauczycielką w liceum w Budapeszcie, a puściła się z nieszczęśliwej miłości.
Za podporucznikiem Dubem na stoliku pod ręką stała butelka jarzębiaku i kieliszki. Ponieważ butelka była opróżniona dopiero do połowy, a podporucznik Dub i panna Elly mówili już od rzeczy, widać było, że podporucznik nie ma tęgiej głowy. Ze słów jego łatwo też można było wywnioskować, że mu się w głowie wszystko pomieszało i że pannę Elly uważa za swego służącego Kunerta. Nazywał ją też Kunertem i zwyczajem swoim groził jej stale:
— Kunert, Kunert, bestio jedna, poznasz ty mnie kiedyś ze złej strony…
Szwejka chciano poddać tej samej procedurze, jakiej poddawano wszystkich innych żołnierzyków, którzy przybywali tu wchodząc tylnym wejściem, ale on wyrwał się statecznie jakiejś dziewoi w koszuli. Na jej krzyk przybiegła ta polska madam i w żywe oczy łgała, że nie bawi tutaj żaden pan lejtnant.
— Niech szanowna pani nie wyjeżdża na mnie z pyskiem — rzekł uprzejmie Szwejk uśmiechając się słodko — bo trzasnę w zęby. U nas przy ulicy Płatnerskiej pewnego razu sprali taką madam tak dokumentnie, że straciła przytomność. Syn tam szukał ojca swego, niejakiego Vondraczka, handel pneumatykami. Tamta madam nazywała się Krzovanowa, ale gdy ją ocucili i pytali jej się o imię, to odpowiedziała, że nazywa się jakoś na „Ch”. A jaka godność szanownej pani?
Czcigodna matrona zaczęła straszliwie wrzeszczeć, gdy po tych słowach Szwejk ją odepchnął i z wielką powagą szedł po drewnianych schodach na pierwsze piętro.
Na dole zjawił się sam właściciel tego domu, jakiś podupadły polski szlachcic. Poleciał za Szwejkiem po schodach i zaczął go szarpać za bluzę wykładając mu po niemiecku, że na piętro wchodzić mu nie wolno, bo to dla panów oficerów, a dla żołnierzy na dole.
Szwejk powiedział mu, że przybywa tutaj w interesie całej armii i że szuka pewnego pana lejtnanta, bez którego armia nie może wyruszyć w pole. Gdy zaś właściciel poczynał sobie coraz napastliwiej, Szwejk zepchnął go po schodach na dół, a sam zabrał się do przeglądania pokojów. Przekonał się, że wszystkie pokoje są puste i dopiero na samym końcu korytarza, gdy zapukał, ujął za klamkę i uchylił nieco drzwi, odezwał się wrzaskliwy głos panny Elly: „Besetzt!”, a w ślad za nią przemówił podporucznik Dub, któremu zdawało się widać, że jest jeszcze w swoim pokoju w obozie: „Herein!”
Szwejk wszedł do pokoju, zbliżył się do kanapy i oddając kartkę z wezwaniem podporucznikowi Dubowi, rozglądał się po pokoju, gdzie porozrzucane były części garderoby pana podporucznika, i meldował:
— Posłusznie melduję, panie lejtnant, że ma się pan ubrać i stawić natychmiast podług tego rozkazu, który panu wręczam, w naszych koszarach, w gimnazjum, bo odbywamy tam wielką naradą wojenną.
Podporucznik Dub wytrzeszczył na niego oczy o malutkich źrenicach, ale był prawie przekonany, że nie jest znowu tak dalece wstawiony, żeby nie mógł poznać Szwejka. Przyszło mu jednak na myśl, że posyłają mu Szwejka do raportu, rzekł do niego:
— Zaraz zabiorę się do ciebie. Zobaczysz…. co… z tego… będzie… Nalej mi jeszcze jeden, Kunert — zwrócił się do panny Elly.
Napił się i drąc pisemny rozkaz, śmiał się:
— To ma być… pisemne usprawiedliwienie? U… nas… żadne… usprawiedliwienie… nic… nie znaczy… Teraz… jest… wojna… a nie… szkoła… No, bratku… złapaliśmy… cię… w burdelu… co? Chodź… no tu… Szwejku… bliżej… dostaniesz… po pysku. W którym… roku… Filip… Macedoński… pobił… Rzymian… tego… nie… wiesz… ty… ogierze!
— Posłusznie melduję, panie lejtnant — nastawał Szwejk nieubłaganie dalej — że to jest najwyższy rozkaz z brygady, że panowie oficerowie mają się ubrać i pójść na konferencję batalionową, bo ruszamy w pole, a teraz ma być zadecydowane, która kompania będzie strażą przednią, boczną lub tylną. Teraz będzie o tym mowa, a ja sądzę, że i pan lejtnant powinien zabrać głos w tej sprawie.
To dyplomatyczne przemówienie trochę oprzytomniło podporucznika Duba. Zaczynał się orientować, że jednak nie jest w koszarach, ale dla pewności zapytał:
— Gdzie to ja jestem?
— Raczy pan się znajdować w burdelu, panie lejtnant. Ludzie bowiem różnymi chadzają drogami.
Jaroslav Hasek, Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej, Część Trzecia, Rozdział Czwarty: Marschieren! Marsch!
Arek: 535 008 759 E-mail: arek@twojaprzygoda.com
(jeśli nie odbieram to znaczy, że jestem poza polskim zasięgiem. Proszę wówczas dzwonić za pośrednictwem whatsapp lub po prostu wysłać wiadomość SMS - oddzwonię 🙂
Muczne 24,
38-713 Lutowiska, Polska